Tym razem chodziło o to żeby spróbować win, które mają przynajmniej dekadę. Żeby sprawdzić ile w nich życia, potencjału dalszego starzenia, a przede wszystkim ile w nich zmiany. To ostatnie raczej niemożliwe do ustalenia, choćby ze względu na tak prozaiczny fakt, że większość z nas nie piła tego samego wina w momencie kiedy to pojawiło się na rynku. Były to jednak świadectwa ewolucji i co ciekawe dające efekt albo wyśmienity albo przynajmniej bardzo dobry (z nielicznymi wyjątkami). Prosty wniosek jest taki, że warto czekać.
W zamian za cierpliwość otrzymamy pretekst do zaspokojenia ciekawości. I choć czasem czujemy się tym rozgoryczeni, to nie ma tragedii. Zostają w nas jakieś ślady doświadczenia. Spisałem doświadczenia nie tylko własne, ale urywki zdań, półsłówka, tłumaczenia gestów i min, tych którzy siedzieli wraz ze mną po jednej części stołu. Jakie było zdanie drugiej części stołu, nie wiem, ale podejrzewam, że sporo rzeczy było kontestowanych, więc opinie mogą mieć zupełnie inne, niż niżej prezentowane...
Bonifacio & Filhos. Bonifacy zwinifikował to wino o nazwie Unilar Reserva jeszcze w 1977 r. Robił je w Torre Vedras, czyli portugalskiej Estremadurze, z castelao (12,5 proc.). I co? Bomba. Ziemia, żwir, choć trochę już błotniste, miękkie, jednak wciąż trwa. Piękne.
Gabor Sajgo zrobił w 1996 r. tokaj szamorodni (13 proc.). Dziś niestety niewiele z niego zostało. Nos jeszcze ciekawy, kruchy, spalony, odpływa/przypływa, ale w ustach już pusto, cienko, słabo. Został tylko jego duch.
Edi Kante wlał do butelek w 1999 r. różne wina, m.in. malvasię. Dziesięć lat później dostaliśmy świetnie ułożone wino, które w aromatach ma dużo życia, wręcz egzotycznych nut, jest skała, beczki prawie w ogóle nie czuć. Idzie szeroko, ładnie (13,5 proc.), wręcz widowiskowo. Winoman zabije mnie za to porównanie, ale to było jak Viva la Vida Coldplay'a. Energii naprawdę sporo. Kantego kojarzyłem raczej z winami dość ubogimi aromatycznie, a tu proszę. Miła niespodzianka.
El Palomar od Abadia Retuerta (13 proc.). Z 1999 r. Wystarczy tam bawić się latawcem, żeby zupełnie niepostrzeżenie znaleźć się w granicach Ribery del Duero. A tak na etykiecie zostaje tylko Sardon de Duero. Trochę obok, ale to nieważne. Został plusz, mineralność, wciąż mocny owoc tempranillo. Świetna integracja. Dobra kastylijska robota.
Coto de Imaz z 1987 r. Stara, dobra rioja (12,5 proc.). Już odchodzi, już zaczyna nam machać białą chusteczką, poddaje się. Jednak bez przesady. Cywilizowane wino, pełne, dojrzałe, w którego finale można było poczuć ładną słodycz. Pocałunek na dobranoc.
Gloria z 2000 r. Ledwo, bo ledwo ale jeszcze na poprzedni wiek się łapie. Klasyczne, typowe, rasowe bdx. Tak właśnie tradycyjna (St. Julien) bordówka po latach ma wyglądać. Atrakcyjna. Miło na nią popatrzeć. Posłuchać. Mówi szeptem, ale zdecydowanym. Świetne.
Reichsgraf von Kesselstatt. Znów fajnie. Kabinett z 1996 r. Mozelski riesling świetnie przesuwa się w czasie, jest ciało, jest masa, jest wino. Wszystko ładne, a najładniejszy finisz.
Bixio, duży producent amarone (14 proc.), tym razem w wersji z 1995 r. Komu wpadł do głowy pomysł żeby starzeć takie coś? Został lakier, przez chwilę słodkie usta, ale wina nie ma. Wszystko co dobre, jeżeli było w nim, odeszło. Korek już przepity. Nie było na co czekać.
Ch. Olivier z 1999 r. Biały pessac, cofnięty, skulony, trochę słony. Przede wszystkim śpiący. Nie lubię takich win. Jak gorące powietrze latem, które nie ma siły się poruszyć. Może gdyby na nie dłużej poczekać, dekantować, popchnąć w jakimś kierunku. A tak...
Maestro Raro od Felsiny, czyli cabs z Toskanii AD 1999. Lekka kawa, tynk, introwertyczne, schowane, mija szybko, lekkie, ale ładnie napięte, rozpostarte. Jest w nim sporo powietrza. Warto.
Le Macchiole, znów Toskania, znów 1999, znów cabs, ale tym razem z niewielką domieszką cabernet franc, czyli Paleo. Jest ciemny las, ściółka, wilgoć, może tytoń, może banan, może lekko zleżała czekolada mleczna. Może... Ale nie jest źle:) Podobało mi się.
I wreszcie finał. Naprawdę grande. Na niebie rozbłysła fontanna kolorów. A na stole została pusta butelka po tokaju od Arvaya z 2000 r. Maslas 12,6 proc. Fantastycznie lekkie, pomarańczowe, zrównoważone, jeden głos, lotna konstrukcja, delikatne, ach i och. Piękne. Dawno nie byłem tak wzruszony.
I tak to było. Wbrew temu że z pozoru często nie mamy warunków żeby wina długo trzymać, w wielu przypadkach warto zaryzykować. Zdumiał mnie fakt, że większość win była nie dość że pijalna, to jeszcze naprawdę intrygująca, ciekawa, czy po prostu przyjemna. Poza tym, kiedy pije się takie wina, ożywają wspomnienia. I choć trzymane w dłoniach zdjęcia tracą wtedy kolory, uwiecznione na nich postaci zaczynamy idealizować, a sami dość wybiórczo zaczynamy wracać do przeszłości. Takie chwile warto pamiętać, takimi jakimi były.
Comments
Tsunami..
...przechodziło po drugiej stronie stołu, gdzie głównie zabijano komary. Po pierwszym padła lewa część stołu, po drugim lewobrzeżna Warszawa, potem lewobrzeżne Bordeaux. Nie wiem czemu się przyczepiłem do lewej strony... przecież Gloria, na wysokościach. Paleo zaś w trumnie, z desek rzecz jasna. Starych desek, teraz podobno w nowe wkładają. Samorodni zaś w solerze zapewne robiony. Unilar w hotelu, gdzieś opodal Estoril. Rioja z Imaz to cywilizacja życia, Palomar raczej śmierci. Życie to owoc i kwas, beczka to śmierć. Na szczęście dla wielu win otworzyła się możliwość życia po życiu. Warto na nie czekać...